Miasteczka rumuńskie wyglądają jak ze starego filmu. Można od razu wejść na plan i kręcić dokument albo romans o hrabinie, która szukała przygód, podczas gdy jej mąż udawał się na polowania. Kiedy przemieszczałem się między jednym a drugim miastem, nie mogłem oderwać oczu od krajobrazów, pól słonecznikowych i skupisk domów z piękną dachówką. Do tego wspaniała soczysta zieleń, prawie wylewająca się na ulice, czy wkradająca się przez okna pociągu i ciekawe rozmowy ze współpasażerami. Tak to mogę podróżować nawet 20 godzin ciągiem! Bo nie destynacja jest najważniejsza ale samo doświadczenia bycia w podróży.
Kiedy docierałem do centrum ogarniał mnie błogi spokój. Bez trudu znajdowałem autorską kawiarnię albo restauracyjkę (zawsze było to dla mnie zaskoczenia- bo sieciówek praktycznie nie ma w Transylwanii), siadałem na zewnątrz i czułem się jak bohater filmu „Wakacje i przyjemności”. Wspomnę tylko o kawiarni literackiej Bułhakow, barze Toulouse – Lautreca, czy lokalnej restauracji Transylwania, w której jedzenie smakowało jak w domu. Nie mogę też pominąć zwykłych kawiarni z pyszną kawą austriacką Julius Meinl.
Podróżowanie po Transylwanii jest łatwe i wygodne. Pociągi jeżdżą bardzo wolno. Nawet nie jestem w stanie opisać tego fenomenu i nie znam odpowiedzi dlaczego tak się dzieje. A są droższe niż w Polsce. Busy są przepełnione, ale jeżdżą często i zawsze można przekonać kierowcę, żeby zabrał na doczepkę, bez rezerwacji. Turyści z plecakami, śpiworami i butami trekkingowymi przeważają nad tymi z eleganckimi walizeczkami na czterech kółkach. Widziałem zdecydowanie więcej miejscowych turystów niż zagranicznych. Tylko w jednym miejscu – miasteczku, które 10 lat temu było Europejską Stolicą Kultury (Sibiu) – powiało zachodem i turystycznym klimatem. W pozostałych miejscach panuje lokalna, nieskażona aż tak bardzo kapitalizmem atmosfera. Nie ma smogu, nie ma „naganiaczy” do klubów. Nie ma policji na ulicach.
Moim drugim przystankiem była Sighishoara, małe miasteczko z wielką historią. Sighişoara (węg. Segesvár, niem. Schäßburg, pol. Segieszów) to warty zobaczenia punkt na mapie transylwańskiej z przepiękną starówką – twierdzą. To tu znajduje się słynny dom Draculi. Tą oraz wszystkie inne atrakcje można zobaczyć w 2 – 3 godziny, ale warto zostać tu na noc. Wieczorem, kiedy ruch turystyczny zamiera, kramy zwijają się i samochody opuszczają centrum, można spacerować w labiryncie uliczek i poczuć ducha dawnych czasów. Podobało mi się również w zwykłej części miasta, tam na dole, u podnóża góry na której znajduje się cytadela. Tam były bary dla miejscowych, super fajna piekarnia i toczyło się podwórkowe życie zmęczonych upałami mieszkańców.
Po dużej metropolii przystanek w małym miasteczku okazał się fajnym wyciszeniem. Nie chciało mi się biegać tu i tam i robić zdjęcia wszystkim ciekawym kamieniczkom. Dlatego tutaj zamieściłem kilkanaście kilka zdjęć- na tzw. zachętę. Wszystkim, którzy nabiorą apetytu na przyjazd do Sighishoary, chętnie udostępnię kontakt do pensjonatu w którym nocowałem. Miejsce niezwykłe – dom z końca XVII wieku, położony tuż przy jednej z baszt wojennych przy murach obronnych, ze wspaniałym gospodarzem, serwującym w niezwykły sposób śniadania. Szczegóły na tzw. priv.